Berneński Pies Pasterny
Strona główna O Nas Berneńskie spacery Zdrowie Pierwsze polskie Berneńczyki Kontakt

KORA - Mój Pamiętnik 

                     Mój pamiętnik piszę z tęczowego mostu, na który odeszłam 2 lutego 2006 roku. Siedzę tutaj wśród berneńskiej braci i bystrym okiem czuwam nad moim domem. Swoją berneńczykową miłość do rodziny przekazałam Norze. Gdy przyjechała do nas i wysiadła z auta, pierwsze swoje kroki skierowała w kierunku mojego ziemskiego przebywania, mogłam więc z nią wtedy porozmawiać i powitać w domu.

                 O miejscu, w którym teraz przebywam nieznany autor napisał piękne słowa, aby pocieszyć ludzi tęskniących za zwierzakami, które opuściły ziemski świat. Jeżeli chcesz je przeczytać, jak rownież spotkać  inne berneńczyki, które tu ze mną przebywają, wejdź tutaj >Tęczowy Most  

                     W pamiętniku opiszę swoje krótkie, ale bardzo szczęśliwe życie skupiając się głównie na mojej berneńskiej naturze. Z berneńskiej urody byłam bowiem zawsze zadowolona, wszyscy się mną zachwycali, ale nad swym charakterkiem musiałam nieco popracować.
                     W czasach mojej młodości berneński pies pasterski był w Polsce mało znany. Moja rodzina często wyjaśniała znajomym, jak i nieznajomym zaciekawionym moją urodą i wdziękiem, do jakiej to psiej rasy należę. W roku 2000 było nas około 500 (Przyjaciel Pies nr 4/2001 str.15), w tym też roku na Międzynarodową Wystawę Psów Rasowych w Krakowie, blisko mojego miejsca zamieszkania, zgłoszono udział aż >37 berneńskich psów pasterskich, z czego tylko dwa przyjechały z zagranicy. Żałuję, że Pani nie zabrała mnie wtedy na tę wystawę, byłam już dobrze wychowana i bardzo towarzyska. Dopiero tu, na tęczowym moście, mogłam poznać wielu uczestników tej  wystawy.
                     Pani wybrała się po raz pierwszy na wystawę w Krakowie dopiero w czerwcu 2006 r. już po moim odejściu na tęczowy most. Bardzo potrzebowała nacieszyć się widokiem gromady bernusiów oraz uwidocznić je na fotografiach.  >Tu znajdziesz zdjęcia z tej wystawy.

                     Teraz moja rasa w Polsce jest popularna, a nawet można powiedzieć, że stała się niebezpiecznie modna. Dlaczego?  Bo oprócz  hodowców miłujących berneńczyki, znających ich potrzeby, pojawili się „sprzedawcy modnego towaru" - takich żywych futrzanych maskotek. To nie tylko problem rozmnażania bez rodowodu, ale również problem  hodowlanych produkcji (maksymalna ilość miotów, klatki - a my tak kochamy przestrzeń). Doprowadziło to niestety  do sytuacji, że berneńczyka można teraz znaleźć w schronisku dla bezdomnych zwierząt. To zjawisko może się drastycznie zwiększać, bo przypadkowy hodowca nie będzie informował, że ten słodki, żywy pluszak to pies wymagający i drogi do utrzymania w polskich realiach. To bardzo smutne i niesprawiedliwe, że człowiek gotuje nam taki los. My z natury jesteśmy bardzo przyjazne i oddane ludziom, ale czy nieodpowiednie postępowanie z nami nie zmieni naszego charakteru i usposobienia ?

Międzynarodowa Federacja Kynologiczna określiła dla mojej rasy następujący standard usposobienia i charakteru (FCI 45 z 25.05.2003 r.):

pewny, uważny, czujny i odważny w codziennych sytuacjach, łagodny i oddany w stosunku do zaufanych osób, pewny siebie i przyjazny w stosunku do nieznajomych; średni temperament, łatwy do ułożenia.

         O naszej rasie bardzo ciekawie pisze pan Adam Janowski w książce „Berneński Pies Pasterski". Pozwolę sobie przytoczyć w moim pamiętniku kilka fragmentów z wydania I - Agencja Wydawnicza „Egros"s.c.

Str.26 "...- hodowla psów (a zwłaszcza zwierząt tak efektownych jak berneński pies pasterski, który słusznie uchodzi za jedną z piękniejszych ras w ogóle), w pogoni za wyglądem z reguły zapomina o charakterze lub przywiązuje doń mniejszą wagę. Tymczasem doskonale można ułożyć sobie życie z psem o nawet sporym defekcie piękności, ale nie sposób być zadowolonym z życia z psem niepełnowartościowym psychicznie!"

Str.47 "To, że berneńczyk zazwyczaj nie ma tendencji do zachowań destrukcyjnych i nie zniszczy nam całego mieszkania za karę, iż zostawimy go codziennie na 9 godzin samego, nie oznacza, że akceptuje ten stan! Niechęć do samotności sprawia, że pies ten nie nadaje się ani do pozostawania wiele godzin samemu w domu, ani też do trzymania w kojcu. I w jednym, i w drugim  wypadku będzie traktował odseparowanie od człowieka jako niezasłużoną karę i będzie cierpiał. Ukształtowany przez dziedzictwo dürrbächlera berneński pies pasterski musi przez 24 godziny na dobę mieć towarzystwo człowieka (to, między innymi, sprawia, że tak doskonale sprawdza się w roli psa towarzyszącego), a w tym przez 18 godzin - jakieś zajęcie.......Berneński pies pasterski nie istnieje w oderwaniu od swoich ludzi i wszelka rozłąka z nimi jest dla niego olbrzymią karą."

Okres szczenięcy - czym skorupka za młodu nasiąknie

         Urodziłam się 8 listopada 1999 roku w Katowicach wraz ze sporą gromadką rodzeństwa w domu, w którym czułam się bardzo kochana. Moja mama miała na imię ACIES, ale wołano na nią „AZA". Tato ERAZM, to utytułowany berneńczyk, Champion Polski. Byłam zawsze odważna i rezolutna - dlatego bardzo spokojnie i bezstresowo zmieniłam dom. Otoczyła mnie w nim od pierwszej chwili miłość, troska i duże zainteresowanie nowej rodziny. Tak też już w pierwszym okresie mojego życia nabrałam zaufania do ludzi, bardzo ich pokochałam.

Str.26 "Wśród psów tchórzliwych lub niepewnych, a o niskim poziomie pobudzenia (nerwowych) często zdarzają się osobniki określane niemieckim zwrotem Angstbeißer (gryzące ze strachu). Postawa taka zdarza się także i u berneńczyków, zwłaszcza tych, które nie miały dobrych doświadczeń z ludźmi w wieku 6-12 tygodni tj. w okresie rozstrzygającym o późniejszym podejściu do świata." 

         Nowy dom bardzo mi odpowiadał. Było dużo miejsca na zabawy i gonitwy. Przez kilka miesięcy codziennie przychodziła do nas ekipa budowlana, a ja zawsze tak radośnie ich witałam, no a potem działo się tyle ciekawych rzeczy. Przyzwyczaiłam się do warczenia i huku wiertarek oraz innych urządzeń budowlanych, później nie straszne mi były strzały myśliwych czy odgłosy petard. Nigdy jednak do końca nie zaakceptowałam odgłosu odkurzacza - gdy włączano to urządzenie, natychmiast wynosiłam się z domu. Gdy prace budowlane zostały w domu ukończone ekipa przeniosła się do sąsiadów. Potrafiłam wtedy całymi godzinami podglądać co tam porabiają, a czasem poszczekiwałam, aby zwrócić na siebie ich uwagę. Byłam bardzo szczęśliwa, gdy udało mi się przywitać z majstrami.

         Tak mi już zostało, że uwielbiałam jak się coś budowało, a ku mojemu zadowoleniu nadzorowałam jeszcze sporo różnych prac wokół domu. Zawsze też niezmiernie się cieszyłam, gdy zawitał do naszego domu gość, listonosz, inkasent.

 

Zabawy

Bardzo szybko zrozumiałam, że co znajduje się w domu tego nie wolno podgryzać (w domu poszarpałam tylko jednego pantofla). Mogłam to natomiast robić do woli przed domem i ta zabawa nazywała się byzi-byzik. Takie zabawy najchętniej uprawiałam z Panią, natomiast z Andrzejem wolałam chodzić na włóczęgi po okolicy. Poszarpałam w swoim życiu stosy kartonów i szmatek za zgodą rodziny. Podgryzałam różne drewniane przyrządy kuchenne jak łyżki, pałki i wałki no i do woli różne kije, kijki, piłki itp. Kiedy trochę podrosłam, z własnej inicjatywy rozprawiłam się wełnianą kamizelką Pani, której nie lubiłam, bo pilnowano abym polegiwała na niej, zamiast na przyjemnie chłodnym betonie.

  .
.
.
.

Berneńczykowa gościnność

.

Spontaniczne powitania to była jedna z moich specjalności od pierwszych chwil w nowym domu. Codziennie, niezmiennie z dużym entuzjazmem witałam Andrzeja, gdy wracał z pracy. Moja rodzina systematycznie karciła słowem oraz ignorowała moją bardzo wielką chęć wskakiwania na tych których witałam. Wymyśliłam więc sobie całkiem samodzielnie, inny sposób na powitania zarówno z moimi domownikami jak i gośćmi. Gdy ktoś przychodził pędem sadowiłam się na kanapie pod schodami, obok której każdy musiał przejść, przybierałam pozycję proszącą, a minę nakazującą powitanie. Gdy podałam łapę i zostałam wygłaskana, ceremoniał powitania był zakończony. Jeżeli w domu zjawiali się goście, to oprócz powitania, ważnym momentem dla mnie był poczęstunek przygotowany przez Panią. Powiem wprost - czatowałam, kiedy na stole pojawią się jakieś desery. Ich zapachy najbardziej mnie przyciągały, a w talerz z ciastkami mogłabym wpatrywać się godzinami. Pani miała wtedy różne sposoby, aby opanować moje łakomstwo i związane z tym nieodpowiednie zachowanie. Szkoda, że Pani uważała, iż ciastka, lody, leguminy to nie jedzenie dla berneńczyków.

 

Spacery i podróże

Str.42 „Po pierwsze - berneńczyk ma doskonałą orientację przestrzenną i pamięć topograficzną: bez najmniejszych kłopotów wróci tą samą drogą z długiego nawet spaceru w nieznanej sobie okolicy, a potrafi też „pójść na skróty", a zwłaszcza w terenie podgórskim. Po drugie: berneńczyk nie jest kłusakiem, nie jest wytrwałym pasterzem owiec i nie jest szybkobiegaczem. Porusza się raczej statecznie, ale za to jest wprost niezmordowany! Przejście 40 - 50 kilometrów dziennie w niezbyt szybkim, jak dla psa, tempie ostrego marszu człowieka nie robi na berneńczyku najmniejszego wrażenia i gotów jest iść jeszcze dalej... Oczywiście, mieszkające w miastach i chodzące na spacery do parku, generalnie zatuczone dzisiejsze berneńczyki nie zrobią tego bez wysiłku, ale wszyscy się zgodzą: długim marszem można skatować nawet owczarka niemieckiego, który przywykł do biegania, ale berneńczyka nie sposób."

         Zawsze byłam bardzo ciekawa świata. Wędrówki po okolicy i jazda samochodem to była moja wielka namiętność. O spacerach i różnych podróżach (zawsze brałam udział w wyjazdach rodzinnych, jeździłam z Panią na zakupy) mogłabym wiele opowiadać. Szczególnie ceniłam sobie wędrówki z Andrzejem, miał do mnie duże zaufanie, pozwalał mi na wiele. Mogłam spokojnie oddalać się poza zasięg jego wzroku, na co Pani nigdy się nie godziła. Z naszych wypadów z Andrzejem mam wiele wspaniałych wspomnień.

         Niżej moje zdjęcia z codziennych wypadów do pobliskiego lasku. Gdy byłam mała chętnie tam hasałam, uczyłam się chodzić na smyczce, oswoiłam się z sarnami, wiewiórkami i leśnym ptactwem. Gdy jednak podrosłam, zdecydowanie wolałam wędrować w odleglejsze miejsca, gdzie mogłam spotykać ludzi, czworonożnych przyjaciół i z góry pooglądać moją piękną okolice. Dwie godziny wędrówek dziennie to taka moja minimalna norma. Byłam też bardzo ruchliwa wokół domu, musiałam wiedzieć o wszystkim, co działo się na moim terytorium i wokół.

  .
.
.
.

Berneńczykowy język

         Na jednym ze spacerów do naszego lasku bardzo zadziwiłam Panią swoim zachowaniem. A było tak: wracałyśmy już w kierunku domu gdy zauważyłam, że Pani zgubiła moją smyczkę. Zatrzymałam się, dając wyraźne znaki że trzeba wrócić. Moja Pani uznała to za brak posłuszeństwa i stanowczo powiedziała - Korunia idziemy do domu. Ponieważ nie pomogło nawet szarpanie Pani kurtki, zrobiłam zwrot i sama pobiegłam pędem w dół jakieś 300 m. Nie słuchałam, co tam Pani pokrzykuje, chyba wołała - Kora wracaj. Byłam pewna, że jak przyniosę smyczkę, to spotka mnie pochwała.

Str.41 „Wielu miłośników berneńskich psów pasterskich opisuje liczne wypadki, kiedy pies samorzutnie, często bez wiedzy człowieka, podejmował się pilnowania pozostawionych przez pomyłkę przedmiotów. Diane Ochran opisuje - znany jej też z relacji, ale bardzo wiarygodnej - przypadek, kiedy pies przez dwa dni pilnował pozostawionego w polu koszyka. Na noc wracał do siedliska, czuwał na podwórku, by rankiem pobiec w pole i warować przy zagubionym przedmiocie. Trzeciego dnia stracił cierpliwość i po prostu przyniósł zagubiony koszyk do domu..."

Podobne przypadki opisują i inni właściciele współczesnych berneńskich psów pasterskich - ich psy odmawiały powrotu ze spaceru, póki nie nakłonią kogoś do powrotu i podniesienia zagubionej rękawiczki, samodzielnie aportowały upuszczone klucze czy -  co znacznie śmieszniejsze - wyrzuconą jednorazową chusteczkę do nosa."

         Od tamtego spaceru moja rodzina uważniej odbierała wszystkie moje psie sygnały. Zaczęła się tworzyć między nami taka bliska, szczególna więź porozumienia. Gestem, spojrzeniem, miną i psim słowem (wcale nie szczekaniem) mówiłam o co mi chodzi, a Pani wszystko rozumiała. Tego naszego języka nauczył się też Andrzej. Gdy podchodziłam do niego artykułując odpowiednie dźwięki, wiedział że zapraszam go na spacer. Jeżeli mi odpowiedział, poczekaj, później, potrafiłam się czasem wykłócać. Szczególne, bardzo delikatne nawoływanie stosowałam, gdy znalazłam coś dziwnego, nieznajomego mi. Tak było np. z kiciorkiem, którego zauważyłam w drwalce, z pierwszym napotkanym jeżem. Trącanie Pani nosem stosowałam, gdy miałam ochotę na naszą wspólną zabawę (byzi-byzik). Gdy koło furtki zauważyłam mojego psiego przyjaciela biegłam do Pani i odpowiednim skinieniem głowy oraz takim szczególnym bulgotaniem dawałam znać, że chcę poczęstować kolegę (pobratymca) jedzeniem. Znajomi, będący czasem świadkami naszych berneńczykowych rozmów, mówili z podziwem, przecież ta Kora niedługo zacznie mówić ludzkim językiem. Popiskiwanie no i odpowiednie machanie ogonem stosowałam, gdy zauważyłam kogoś dobrze znajomego i lubianego, tak się właśnie cieszyłam i jednocześnie chciałam zwrócić na siebie uwagę. Natomiast bardzo ostro używałam głosu, kiedy zbliżał się do mojego domu ktoś obcy lub mało znajomy, zawsze gdy przejeżdżały drogą konie.

         Kiedy byłam już dorosła, to szczególnie z Panią dogadywałam się  błyskawicznie, jak to mówią ludzie, rozumiałyśmy się bez słów.

Str.43 "...rozpoznawanie sygnałów dawanych przez berneńskiego psa pasterskiego wymaga pewnej wprawy: pies porozumiewa się ze swym właścicielem i członkami jego rodziny w sposób zrozumiały dla obu stron, ale niekoniecznie dla innych."

 

Mój psi charakter

Str.36. „......charakter każdego psa składa się niejako z trzech elementów, których swoista mieszanka określa jego zachowania. Najszerszym i najbardziej popularnym składnikiem są cechy właściwe wszystkim przedstawicielom, psów domowych, wynikające w dużym stopniu z obecnego w każdym z psów dziedzictwa wilka, takiego jak instynkt sfory i poczcie jej hierarchii, instynkt gonienia (i posiadania) zdobyczy, instynkt obrony, np. terytorium czy potomstwa i wiele, wiele innych jeszcze cech. Drugim elementem....jest ukształtowane przez dziesiątki pokoleń dziedzictwo danej rasy... Trzecią częścią składową mieszanki określającej charakter psa są jego cechy osobnicze, tj. osobowość, będąca wynikiem zebranych przez niego doświadczeń życiowych i predyspozycji psychicznych odziedziczonych po rodzicach."

         Dalej pan Adam Janowski pisze, że specjaliści od psich zachowań stawiają tezę, iż proporcja tych elementów, kształtujących charakter konkretnego psa - to 6:3:1. Zwraca też uwagę, że każdy pies ma swoją własną i niepowtarzalną osobowość.

         Jak już wcześniej pisałam, nad swoim charakterkiem musiałam popracować. Robiłyśmy to wspólnie z Panią podczytując książkę o wychowaniu szczeniąt. Z wielu dobrych rad skorzystałam bez zastrzeżeń. Był jednak, taki krótki okres w moim życiu, kiedy usilnie, wbrew książkowym nakazom, dążyłam do tego aby podporządkować sobie Panią. Było więc psie warczenie a nawet strzeżenie zębów. Skończyło się to jednak dla nas obu szczęśliwie, a Pani została moim największym autorytetem w sprawie posłuszeństwa. Na przykład, kiedy wieczorem Andrzej wołał, Kora do domu, idziemy spać, ja często udawałam, że nie słyszę. Wtedy wkraczała do akcji Pani no a ja nie mogłam się oprzeć je prośbie. Zawsze kiedy należało przywołać mnie do porządku, Pani wypowiadała jedno, działające na mnie magicznie zdanie - Korunia Pani nie kocha. Wtedy to, machając ogonem, podbiegałam do Pani, przytulałam się no i stawałam się posłuszna. Pani mówiła wtedy do mnie - Korunia jest kochana - były też głaskania i przytulania. Byłam bardzo łasa na wszelkie miłe słowa i gesty, to były dla mnie najważniejsze nagrody za dobre sprawowanie. Psie smakołyki - zwane w naszym domu pychotami, bardzo wyjątkowo były nagrodą.


Czworonożni przyjaciele i znajomi

.

         Moje pierwsze kontakty z pobratymcami z okolicy miałam w wieku 4 miesięcy. To mnie wiele nauczyło i było dużym przeżyciem. Codziennie wieczorem chodziłam z moją rodziną karmić 4 pieski, których Pan odszedł z tego świata. Tak właśnie poznałam mojego wielkiego przyjaciela Kajtka, chyba najstarszego z tej czeredy.

         Kajtek - to imię nadała mu Pani, wcześniej wołano na niego Wojna, zamieszkał na stałe w sąsiedniej miejscowości. Tęsknił jednak za swoim domem rodzinnym, a później już również za mną, więc bardzo często przylatywał w nasze strony. Chodził z nami na włóczęgi, zawsze mnie pilnował, gdy miałam dni suczkowe. Kiedy się rozchorowałam, musiał to wyczuć, bo mimo wielkiego mrozu i śniegu zjawił się natychmiast. Był ze mną do końca, a teraz już mieszka w moim domu. No cóż, o Kajtku można by napisać oddzielny pamiętnik.

         Kiedy miałam ponad pół roku, wiosną, zobaczyłam pierwszy raz krowy. Nie przeszkadzało mi nigdy, gdy wypasały się na łące, ale nie mogłam się powstrzymać od szczekania, kiedy były prowadzone w pobliżu naszego domu. Podobnie reagowałam na konie, których jest sporo w naszej okolicy.

.

Galerię fotografii moich sąsiadów - koników znajdziesz na stronie http://huculyzzagory.republika.pl/huculy.html

         W pierwszym roku życia, często puszczałam się w pogoń za sarnami i zającami. Doszłam jednak szybko do wniosku, że nie mam żadnych szans. Przestałam więc reagować na kicające zające i wypasające się blisko naszego ogrodzenia sarenki, które z czasem też przestały uciekać na mój widok. Żadnego ptactwa, również kur i kaczek nigdy nie płoszyłam. Można powiedzieć, że przyjaźniłam się z gnieżdżącymi się w naszym ogrodzie leśnymi ptaszkami. Często spałam pod jałowcem i bukszpanem, w których miały swoje gniazda, tak też przyzwyczaiły się do mojej obecności.

         Nie goniłam za okolicznymi kotami, chociaż Kajtek to uwielbiał. Gdy znalazłam pewnego dnia w drwalce zmaltretowanego kota, o czym już Pani napisała w rozdziale „O nas" , zaopiekowałam się nim. Teraz o Kiciorka dbają Nora i Kajtek. Ale tu z tęczowego mostu widzę, że po moim odejściu Kiciorek bardzo spoważniał, zaprzestał całkowicie wieczornych zabaw na dywaniku.

. ..

         Na co dzień miałam kontakt z małymi wiejskimi pieskami, które nie chadzały na smyczy. Ja niestety musiałam się tego nauczyć i nie powiem, że poszło mi to łatwo. Zdecydowanie wolałam chodzić przy nodze bez tego niepotrzebnego moim zdaniem uwiązania. Dlatego też, nie bardzo mi odpowiadał rygor miejskich spacerów. Było jednak coś, co mnie ekscytowało w miejskich wędrówkach, a były to zupełnie inne , miejskie zapachy, no i przede wszystkim, tak dużo ludzi.

         Miałam dwoje miejskich czworonożnych znajomych, Milkę i Ozika. Gdy przyjeżdżali do mnie to najbardziej radowałam się z wizyty ludzkiej części tych gości. Adorowałam szczególnie ciocię Ulę od Ozika i ciocię Marysię od Milki. Zabawy z Ozikiem traktowałam z dużym dystansem. Nie widziałam sensu w tym, żeby tak bez końca gonić za piłką rzucaną przez Pana.

. .

         Towarzysze moich codziennych zabaw to małe wiejskie pieski, z którymi spotykałam się chętnie na moich trasach spacerowych. Kiedy przychodził na mnie okres „dni suczkowych", to przy ogrodzeniu mojego domu, oprócz Kajtka koczowała często spora ich gromadka, oczywiście płci męskiej. Czasami zjawiały się też jakieś nieznane mi dotąd duże osobniki. Te małe pieski z miłości do mnie zrobiły dwie dziury w siatce ogrodzeniowej, dużym udało się kilka razy przeskoczyć ogrodzenie. Moja Pani umiała jednak skutecznie mnie chronić, tak więc z tych zalotów nic nie wyszło. Jeżeli zdarzył się dłuższy moment, że nie było moich adoratorów, to rozpoczynałam wielki koncert wycia. Nie powiem, suczkowy temperament miałam spory, dlatego też udało mi się aż trzy razy uciec na szaleństwa. Dwa razy wykorzystałam na ucieczkę moment nieuwagi Andrzeja, a raz sama otworzyłam sobie bramę. Nie będę opisywała, co też wtedy przeżywała moja rodzina i jak mnie poszukiwała. Najważniejsze, że mój powrót do domu zawsze kończył się szczęśliwie. Muszę przyznać, że w tym najważniejszym okresie „dni suczkowych" nie można mieć do nas nawet odrobiny zaufania.

 .
.

Nic nie może wiecznie trwać... chociaż trwać powinno dłużej

         Noc sylwestrową 2005 roku spędziłam z pudelką Milką. Bawiłam się dobrze, ale po raz pierwszy trochę przeszkadzały mi dobiegające z oddali odgłosy petard. Moja rodzina to zauważyła, ale nikt wtedy nawet nie przypuszczał, że za cztery dni zaczną się oznaki ciężkiej choroby. Nie będę pisała o mojej chorobie, Pani to zrobiła w dziale „Zdrowie", chcąc uświadomić i przygotować kochające rodziny, że nasze odejście na tęczowy most może być nagłe i niespodziewane. Nie będę też wspominała ostatnich chwil mojego życia, wiem, że bardzo zmieniły życie moich bliskich. Przez 6 lat bardzo mnie kochali, a gdy odeszłam, obdarzyli miłością całą moją psią rasę.

 

Ta strona internetowa - Nasze Kochane Berneńczyki - to takie skromne wołanie o pomoc dla berneńskich psów pasterskich, które tak dotkliwie atakowane są przez choroby nowotworowe.


Mój ogród

powrót/back

 


Coldlight Creative - Tworzenie stron WWW / Hosting
Copyright © 2007 www.e-bernenczyki.pl | mapa serwisu | do góry Do góry strony